„Sum-czums”, pół kilo bocianów i inne historie, czyli nie tylko hucuły zaliczają wpadki…

Tyle już pisałam o tym, że ciągle zdarzają się głupie wpadki z udziałem głównego bohatera moich opowieści. Będę jednak szczera, i powiem Wam, moi Drodzy Czytelnicy, że głupkowate historie zdarzały się w moim życiu na długo przedtem, zanim poznałam Spartana… A więc – przestańmy zwalać całą winę na mojego hucuła. I spójrzmy prawdzie w oczy – jego pańcia od dawna słynie ze spektakularnych wpadek… Hucuł tylko godnie podtrzymuje tradycję rodzinną.

By opowiedzieć Wam o moich przygodach, znów musimy się przenieść do przeszłości i sięgnąć pamięcią pierwszych lat mojego pobytu w Polsce. A więc – mój pierwszy rok w Lublinie, w szkole językowej dla obcokrajowców. O tym, jak się w Polsce znalazłam, wraz z garstką moich kolegów i koleżanek ze szkoły, pisałam już wcześniej Pierwszy Flash Mob, czyli Forrest Gamp a la russe…

A więc – szczęśliwie dotarliśmy do Lublina, gdzie zamieszkałam w akademiku o wymownej nazwie Babilon, w czteroosobowym pokoju wraz z moimi nowymi koleżankami – Swietą, Anią i Julią. Szybko się zaprzyjaźniłyśmy i choć drobne kłótnie i nieporozumienia zdarzały się regularnie, jak to wśród dziewczyn, ogólnie – było dobrze. Ze znajomością języka polskiego – trzeba przyznać – było słabo. Niby każda z nas uczęszczała na kursy językowe przed przyjazdem do Polski, lecz jak się okazało, słownictwo, jakie poznawałyśmy na lekcjach, było, jak to się mówi, niewiele przydatne w życiu codziennym. Ja, pamiętam, uczyłam się nowych polskich słówek z podręcznika do historii sztuki – jedynej książki, jaką miałam do dyspozycji w Petersburgu do poczytania. Na zajęciach rozdawano nam jakieś kserówki z ćwiczeniami, ale miałam zwyczaj je gubić, więc nie pozostawało mi nic innego, jak brnąć przez słownictwo mocno specjalistyczne. Tak więc gdy do naszego pokoju w akademiku już pierwszego dnia zapukał sąsiad i zapytał, czy mamy pożyczyć garnek, żadna z nas nie zrozumiała ani słowa… To było zabawne. Po naszych zdezorientowanych minach kolega od razu pojął, że albo trafił na niemowy, albo – na obcokrajowców. To było nasze pierwsze spotkanie z mieszkającymi w tymże Babilonie Polakami. Wkrótce się okazało, że mamy wspaniałych sąsiadów, którzy bardzo chcieli nam pomóc w przyswojeniu nie tylko polskiego słownictwa, ale i kultury młodzieżowej. Pamiętam, jak przynosili nam do posłuchania kasety magnetofonowe z nagraniami T.Love czy Budki Suflera. Puszczali polskie kultowe piosenki w oczekiwaniu, że na pewno załapiemy drive’a, że spodobają nam się teksty i melodie. Chłopaki, widać, byli zakochani w swoich wykonawcach, a my próbowałyśmy robić dobre miny do złej gry i po przesłuchaniu kolejnej kasety, puszczałyśmy swoje, rosyjskie nagrania – DDT, Kino czy Alisę, co powodowało, że koledzy smutnieli i choć próbowali załapać, o co chodzi w naszych ulubionych piosenkach, też słabo im wychodziło z udawaniem entuzjazmu. Bardzo chciałyśmy zrozumieć teksty polskich piosenek. I wieczorami, słuchając kasety po raz setny, próbowałyśmy spisać tekst piosenki, by w końcu popisać się przed naszymi sąsiadami, że wiemy, o czym się śpiewa. Prawie nam się udało… Któregoś dnia Julka zaprezentowała naszym nowym znajomym cały tekst jednej z piosenek, twierdząc, że nauczyła się jej na pamięć i będzie mogła iść z chłopakami na koncert, nie rozumie tylko jednego słowa – „sum-czums”… Co by to mogło znaczyć? No bo „Stała pod ścianą” – rozumiemy. „Kakao” – też, ale co by mogło znaczyć to „sum-czums”. Pamiętam, że po rozwiązaniu tej zagadki, śmialiśmy się wszyscy do rozpuku i do dziś, gdy słyszę tę piosenkę, pamiętam nasze zgadywanie i rozmaite wersje, jakie padały, gdy próbowałyśmy zrozumieć znaczenie tego brzmiącego z chińska wyrazu…

W pierwszych miesiącach pobytu w Polsce nieznajomość języka starałyśmy się nadrabiać uśmiechem. Tym niemniej, każde wyjście na zakupy stanowiło pewnego rodzaju wyzwanie. Tuż przy naszym akademiku znajdował się niewielki kiosk, w którym można było kupić podstawowe artykuły spożywcze – świeży chleb, mleko, jakieś serki, zupki w proszku, soki, przyprawy, słodycze. Nikt z nas nie lubił jednak wycieczek do kiosku, ponieważ sprzedawał tam ponury pan, z którym trzeba było rozmawiać przez okienko, a więc – należało wyraźnie formułować, o co nam chodzi. Pan z kiosku nie miał poczucia humoru ani cierpliwości do naszych rozterek przed okienkiem. Zatem – najpierw układałyśmy w głowie po kolei, co i jak należy powiedzieć. Któregoś dnia zapragnęłyśmy zrobić sałatkę. Zabrakło nam jednego z podstawowych składników. Wypadło na mnie, więc poleciałam do kiosku, kombinując po drodze, jak mam to panu powiedzieć, by znów go nie rozzłościć. A chodziło o majonez. Nie byłam pewna, jakby to mogło brzmieć po polsku, więc wzięłam to, jak to się mówi, na chłopski rozum. Jeśli po rosyjski jest „sintez”, a po polsku – „synteza”, to rosyjski „majenez” to z pewnością będzie „majoneza”. Uradowana, że tym razem obejdzie się bez wpadki, uśmiechnęłam się przed okienkiem i wyraźnie zapytałam pana: „Jest może majoneza?”. W odpowiedzi usłyszałam, jak krzyczy w swoim kiosku” „Majonez, do jasnej cholery! Nie majoneza!!! Majonez!!!”. Struchlałam i – już nic nie mówiąc – czekałam, czy w okienku pojawi się słoiczek tego, o co mi chodziło. Po chwili walnął słoikiem o metalową półkę i zgarnął piętnaście tysięcy, które już wcześniej na tejże półce położyłam. Rzucił mi resztę i zatrzasnął okienko. To był wietrzny dzień.

Sałatka, pamiętam, była wyjątkowo smaczna. Zresztą, wszystko nam smakowało. Okazało się bowiem, że stypendium, które nam przyznano w całkiem słusznej wysokości, mimo wszystko, starczało głównie na kosmetyki, ciuchy i rozrywki… Jednym słowem, szkoda było wydawać kasę na jedzenie. Próbowałyśmy z dziewczynami różnych strategii gospodarowania naszym budżetem, jednak tak czy owak wydatki na artykuły spożywcze wciąż stanowiły jego drobny ułamek. Pewnego dnia, parę tygodni po tym, jak sprowadziłyśmy się do Lublina z różnych części Rosji, do naszej koleżanki Julii zawitał znajomy z kamerą. Chciał nakręcić dla rodziców Julii film i wysłać kasetę z nagraniem do Workuty, gdzie mieszkała i czekała na wieści od córki jej rodzina. Pamiętam, jak lataliśmy z kamerą po Lublinie, potem – po akademiku, prezentując lokalizację naszego pokoju, wspólnej kuchni na korytarzu, łazienek… Każda z nas powiedziała coś od siebie, a na koniec Julia miała powiedzieć coś rodzicom. No i powiedziała… „Mamo, tato, wszystko nam się tu podoba, jest nam bardzo dobrze, wszyscy są dla nas bardzo mili, nauka idzie wspaniale… wszystko w porządku… tylko jeść się bardzo chce…”. I z tym przesłaniem kaseta poleciała do Workuty. Miesiąc czy dwa później dostałyśmy paczkę z suszoną jeleniną, kawiorem i mnóstwem smakołyków, którymi próbowałyśmy częstować naszych nowych przyjaciół z akademika, lecz ani jelenina, ani kawior jakoś nikomu nie smakowały…

Starałyśmy się z dziewczynami, by nasz pokój był w miarę naszych skromnych możliwości przytulny i by różnił się od pozostałych pokoi czteroosobowych… Chciałyśmy stworzyć namiastkę domu, zwłaszcza że w weekendy akademik pustoszał – wszyscy wyjeżdżali do swoich bliskich, a my miałyśmy nasz dom tu, w Babilonie, i miał być piękny. Czysty i przytulny. Dlatego też już pod koniec października, gdy ściany były odmalowane, meble poustawiane po-naszemu, a parę kwiatków zagościło na parapecie, stwierdziłyśmy, że mimo wszystko czegoś brakuje. Brakuje domowego ciepła. Akurat w tym czasie wszędzie, dosłownie na każdym kroku zaczęto sprzedawać na straganach przepiękne kolorowe świeczuszki w szklanych pojemnikach – a to z serduszkiem, a to w wymyślne wzorki… Białe, żółte, czerwone – cudo! Nie były drogie, postanowiłyśmy więc jeszcze trochę zainwestować w wystrój. Kupiłyśmy chyba z dziesięć różnych – mniejszych i większych świec i gdy wszyscy nasi koledzy i wszystkie koleżanki z Babilonu wyjechali na długi weekend do swoich miejscowości, urządziłyśmy kolację przy świecach. Było cudownie. Świece paliły się dłuuuugo – zapalałyśmy każdego wieczoru, gdy robiło się ciemno… To był weekend Święta Zmarłych, lecz o tym nie wiedziałyśmy… Tak czy siak – w pokoju było przytulnie. O tym, że też przy okazji nieco cmentarnie – dowiedziałyśmy się, gdy wszyscy wrócili z weekendu, i zaczęli zaglądać do nas z pytaniem, dlaczego palimy w oknie znicze…

candle-2871440_1920

Rok później pojechałam na studia polonistyczne do Poznania. Dlaczego wybrałam Poznań? A kto to wie? W trakcie pierwszego roku w Polsce zwiedziłam parę głównych polskich miast, ze stolicą i Krakowem włącznie. W Poznaniu nie byłam. Stwierdziłam zatem, że czas najwyższy tam jechać, więc mając możliwość wyboru uczelni wyższej, wybrałam Uniwersytet imienia Adama Mickiewicza. I nie żałuję. Choć pierwsze lata na studiach nie były łatwe. Rzecz w tym, że byłam jedynym obcokrajowcem wśród ponad dwustu studentów pierwszego roku polonistyki. Byłam więc dziwolągiem. A na dodatek – już podczas pierwszych zajęć, gdy – rzecz jasna – zapytano mnie, jak mi się podoba w Poznaniu, za bardzo się popisałam szczerością. Powiedziałam bowiem, że to piękne miasteczko, bardzo miłe i przytulne, i szybko się w nim odnalazłam, bo tu wszystko takie małe i swojskie. Rzeczywiście, w ciągu kilku dni z mapą w ręku przeszłam cały Poznań wzdłuż i wszerz, więc powiedziałam prawdę. Pamiętam, że połowa studentów mnie znienawidziła… A może nawet nie połowa, tylko sto procent. Część bowiem przyjechała z naprawdę małych miejscowości, a część – mieszkających w Poznaniu – poczuła się dotkniętych osobiście. Tak więc na studiach na początku w ogóle nie miałam przyjaciół. Na dodatek nasz prorektor, a jednocześnie wykładowca, na każdych zajęciach z literatury starożytnej, omawiając którykolwiek z tematów zaczerpniętych z literatury łacińskiej, miał zwyczaj pytać: „A co pani na to jako Rosjanka?”… I co ja na to? Musiałam więc być zawsze przygotowana, bo wiedziałam, że jako Rosjanka będę musiała zabrać głos. I choć spędzałam długie godziny w czytelni filologii klasycznej, próbując znaleźć odpowiednie stanowisko w sprawie poezji Owidiusza – oczywiście, jako Rosjanka – uwielbiałam profesora Mikołajczaka.

Jak już wspomniałam, na dzień dobry zraziłam do siebie niemal wszystkich kolegów ze studiów, jednak w przerwach pomiędzy wykładami czasem zamienialiśmy ze sobą parę słów. Żeby dopełnić obrazu mojej alienacji, dodam jeszcze, że ulokowano mnie w najodleglejszym od centrum Poznania akademiku, mieszczącym się w okolicach Nowego Zoo, przy ul. Nieszawskiej. I, rzecz jasna, w pierwszym roku mojego pobytu w Poznaniu byłam jedyną studentką polonistyki – wśród ponad dwustu studentów – zamieszkujących tenże odległy akademik. Reszta przyjezdnych studentów uczyła się razem na korytarzach akademików w centrum miasta, wymieniała się książkami, razem jechała rano na uczelnię. Dlatego też któregoś dnia, w rozmowie pomiędzy wykładami, gdy koleżanki-polonistki zapytały mnie, jak mi się mieszka w tym dziwnym akademiku na wygwizdowie, zaczęłam opowiadać ze szczegółami, jak tam się wspaniale mieszka, jak szybko tramwaje mkną przez pustkowia, wioząc mnie na ósmą na pierwszy wykład, jak cudownie po zajęciach założyć rolki i udać się do Nowego Zoo, gdzie znam już każdą zebrę, każdą wydrę i każdego bawoła… Jak cudowne są pokoje w akademiku… Akurat trafił mi się trzyosobowy, gdzie oprócz mnie mieszkają dwie dziewczyny z tej samej miejscowości, bardzo ze sobą zżyte, papużki-nierozłączki. I studiują prawo… A ja – zupełnie z kosmosu, z polonistyki, i na dodatek jako trzecia. Ale i tak jest bardzo fajnie, bo każda z nas ma swój nocnik… Koleżanki-polonistki spojrzały na siebie ze zdziwieniem… Naprawdę? Tak, cudownie, to bardzo ułatwia naukę po nocach… Okey… – pomyślały koleżanki-polonistki. I więcej już o nic nie pytały. Z pewnością wyobraziły sobie, że po nocach, przysypiając nad kolejną lekturą, rzeczywiście znacznie wygodniej jest korzystać z nocnika, zamiast latać do toalety, tracąc cenne minuty… Logiczne. Tyle że miałam na myśli lampkę nocną, która po rosyjsku nazywa się „nocznik”… False-friends…

Wracając z uczelni do akademika, często wysiadałam z tramwaju na Placu Wielkopolskim, gdzie mieścił się targ warzywno-kwiatowo-owocowy. Lubiłam robić tam zakupy. Któregoś dnia, mając ochotę na coś wyjątkowego, postanowiłam przyrządzić sobie na kolację coś, o czym po raz pierwszy usłyszałam od znajomych z akademika. To coś podobno można było kupić właśnie na targu, po czym obtoczyć w jajku i bułce, sól pieprz do smaku – i na patelnię. Wszyscy twierdzili, że smakuje nieziemsko. Stwierdziłam więc, że czas najwyższy przestać oszczędzać na jedzeniu, tylko kupić wreszcie coś dobrego do jedzenia. Podeszłam więc do stoiska, na którym wypatrzyłam mój upragniony składnik i powiedziałam: „Pół kilo bocianów poproszę”. – „Słucham?” – „Pół kilo bocianów!”. – „Ale – proszę Panią – bocianów się nie je!” – „Jak to się nie je? Smażone są bardzo dobre!”… Konsternacja… Pan nie miał więcej argumentów, spojrzał więc na kobietę handlującą tuż obok pomidorami, szukając w niej wsparcia… Ja byłam absolutnie pewna, że się je! „To ja nie mam bocianów” – powiedział sprzedawca, mocno zdenerwowany. „A to – to co to jest?” – i wskazałam ręką koszyk z boczniakami…

Tak że tego – nie tylko hucuł lubi się wygłupić… Jego pańcia wcale nie jest lepsza… Że już nie wspomnę o historii z „szybkim numerkiem”, ale to na kolejną opowieść 🙂 Co za dużo to niezdrowo, i tak wyszedł mi tym razem wyjątkowo długi i w ogóle niekoński wpis… Kto doczytał do końca, ten zuch i mołodiec!!!

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Wykorzystujemy pliki cookies do prawidłowego działania strony, w celu analizy ruchu na stronie, zapewniania funkcji społecznościowych oraz korzystania z narzędzi marketingowych. Czy zgadzasz się na wykorzystywanie plików cookies? Więcej informacji w Polityce Prywatności

The cookie settings on this website are set to "allow cookies" to give you the best browsing experience possible. If you continue to use this website without changing your cookie settings or you click "Accept" below then you are consenting to this.

Close