O co chodzi w tych komunałkach, czyli Natchniona przez zakurzonego Bena…

Nareszcie słońce… Nareszcie wiosna… Tak, tak, nie dziwcie się, proszę, w Rosji wiosna zaczyna się 1 marca, lato – 1 czerwca, jesień – 1 września, a zima – 1 grudnia… I nie widzę w tym nic niepokojącego. Może dlatego wszelkie moje osobiste postanowienia wielkiej wagi – zrealizowane czy nie, już mniejsza o to – zawierają w sobie właśnie “Od pierwszego….”, no może czasem – “Od poniedziałku…”. Chociaż to drugie znacznie rzadziej. Od poniedziałku – to trochę mało wiążące, jak na mój gust…

A więc ja mam już wiosnę… Ciężka i wyjątkowo pracowita zima odeszła precz. A jako że słońce przypomniało mi dziś, że od paru lat obiecałam naszemu “Beniaminkowi”, że przetrę mu listki, i miałam akurat wolne przedpołudnie, rzuciłam się po szmatkę, miskę z wodą i pufę, by sięgnąć wierzchołka drzewka. Swoją drogą, nasz Beniaminek – to legendarne, niezłomne stworzenie, które – rzec by można – przeżyło i całkiem nieźle urosło wbrew wszelkim prawom Natury… Skąd się wziął w naszym domu? Otóż, odchodząc kiedyś z biura nieruchomości, w którym wiele lat temu pracowałam, zabrałam ze sobą kompletnie zasuszone, nie mające ani jednego listka drzewko… W ramach sprzeciwu wobec poprzedniego pracodawcy, a może raczej w geście solidarności – postanowiłam, że zabieram ze sobą tę oto ofiarę ludzkiej obojętności i z piskiem opon odjedziemy z tego miejsca… Tak też zrobiliśmy – ja i mój Beniaminek. Tak więc moje niezłomne drzewko zamieszkało z nami… No cóż, nikt nie obiecał, że będzie łatwo… Powiedzieć, że wpadł z deszczu pod rynnę, byłoby złośliwością… Rzecz w tym, że również nie grzeszę nadopiekuńczością w stosunku do roślin. Zryw solidarności – tak, codzienna żmudna praca – z tym już gorzej. Ale o tym już chyba wiecie…

Zatem – mój Beniaminek, choć niezbyt rozpieszczany przeze mnie, zaczął powoli wypuszczać pierwsze listki. Najpierw – nieśmiało, niejako “na próbę”, czy aby na pewno to dobry pomysł. Z czasem – coraz odważniej. W końcu na tyle się rozpanoszył, że zażądał ulokowania go w nowej, większej donicy. No cóż, czasy, gdy ten krzak był Beniaminkiem od dawna mamy za sobą, teraz jest to po prostu – Ben. Mieszka pomiędzy tarasem a kominkiem, nie zraża się, że ktoś go tu ignoruje, nie ginie, obskubywany przez naszą terierkę Moleńkę. Mówią, że Beniaminki są trujące… No cóż, teriery podobno też…

A więc dziś, korzystając z energii, jaką podzieliło się ze mną moje wiosenne słońce oraz czasu, jaki nagle pojawił się w moim rozkładzie dnia, wlazłam na pufę i zaczęłam ścierać kurz z Benkowych listków. Delikatnie kładłam listki jeden po drugim na mojej dłoni i myłam wilgotną ściereczką. Jeden, drugi, trzeci, dwudziesty trzeci, pięćdziesiąty dziewiąty… A to dopiero jedna gałązka, ta mniejsza od góry…. Czułam, że Benkowi to się należy, jak psu ogon… (tak, wiem – buda, ale mam terierkę Moleńkę i uważam, że ogon też się należy). Jednocześnie czułam, że trochę mnie to zadanie zaczyna przerastać… Próbowałam odnaleźć w sobie spokój buddyjskiego mnicha, wytrwałość mrówki, pracowitość pszczoły i zadaniowość Stachanowca, a najlepiej – wszystkie te cechy naraz… Na nic to… W pewnym momencie moje myśli zaczęły krążyć wokół Spartkowych Opowieści i tego, jak dawno nic Wam o nas nie opowiadałam… Chyba od czasów naszego wspaniałego Hubertusa, poprzedzonego bardzo niemiłym i szalenie inspirującym wystąpieniem Spartka – O Podszywającej się pod Pańcię Kreaturze    

No więc, sięgając po kolejny listek, pomyślałam sobie, jak grzecznym i miłym stworzeniem był mój koń przez całą zimę… Oczywiście że bywałam w stajni, wsiadałam i pracowałam z ziemi. I nic. Żadnych spektakularnych wpadek ani oszałamiających sukcesów. Zwykła codzienna żmudna praca, o której chyba nie muszę opowiadać. Pomyślałam jednak, że w Spartkowej książce Wasz entuzjazm wzbudzały nie tyle, a może – nie tylko, Spartkowe historie, lecz również wspomnienia z lat mojego radzieckiego dzieciństwa. Nigdy bym nie przypuszczała, że drobna wzmianka o tym, że “Jelena Iwanowna sprzedała swój pokój” wywoła tyle pytań z Waszej strony. Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że coś tak oczywistego dla mnie, będzie wymagało dodatkowych wyjaśnień.

A więc – Benku, wiem, że czekasz, ale – sorry, znów mnie naszło. To właśnie ścieranie kurzu z Twoich niezliczonych listków mnie natchnęło. Zatem – do dzieła.

Naprawdę nie wiecie czym jest komunałka? To już opowiadam. Jest to – fachowo rzecz ujmując – rodzaj nieruchomości, a mówiąc prościej – kilkupokojowe mieszkanie, najczęściej w centrum miasta, zamieszkiwane przez kilka rodzin (tudzież lokatorów). Stolicą radzieckich, a dziś już – rosyjskich komunałek był i wciąż pozostaje Petersburg, moje rodzinne miasto. Rzecz jasna, będąc dzieckiem, miałam okazję pomieszkać w dwóch różnych komunałkach, zajmując wraz z moim bratem i mamą jeden pokój w ogromnym, starym mieszkaniu komunalnym. Łazienkę i kuchnię dzieliliśmy z resztą lokatorów. Ilu ich było w każdej z komunałek – już nie pamiętam. Myślę, że dwie, a może i trzy rodziny z dziećmi lub bez.

Co ciekawe, w każdej z szanujących się radzieckich komunałek zawsze musiał mieszkać jakiś “cichy alkoholik”  – drobny, najczęściej nieszkodliwy człowiek, przesiadujący głównie we wspólnej kuchni na białym, rozpadającym się taborecie. Zazwyczaj każda z komunałek miała też swoją “babcię” – starszą kobietę, a wokół niej zawsze krążyły plotki – że pamięta cara, nienawidzi rewolucji i pochodzi z rodziny, do której “to wszystko kiedyś należało”. Takie babcie zazwyczaj podejrzewano o znajomość języka francuskiego i “kontakty z elementem obcym”, jako że sądzono, że reszta rodziny takiej babuszki w swoim czasie zdążyła wyemigrować…

O ciepłej wodzie w petersburskich komunałkach, mieszczących się w starych kamienicach w samym centrum miasta, można było tylko pomarzyć… Z kranu naszej ogromnej kuchni zawsze leciała lodowata woda… By umyć się rano, trzeba było nastawić wodę, korzystając z przydzielonego naszej rodzinie palnika wspólnej kuchni. Zatem jeszcze przed śniadaniem dzieci zaczynały swoje gonitwy długimi wąskimi korytarzami komunałki, a matki – czekając, aż woda się zagotuje, plotkowały lub kłóciły się o to, czyja  to kolej sprzątania “miejsc wspólnych” (czyli korytarzy, kuchni i ubikacji) przypada w tym tygodniu. I kto będzie sprzątał za tego pijaka? Grafiki sprzątania, wywieszone przy wejściu do kuchni, notorycznie znikały, rzecz jasna,  nie bez naszej pomocy. Stąd – wybuchające raz po raz konflikty… Zresztą, powodów do kłótni w takim mieszkaniu nie brakowało. Choć, patrząc z dzisiejszej perspektywy, ludzie jednak potrafili w sposób dla mnie dziś niepojęty w takich warunkach współegzystować. Znałam mnóstwo osób, mieszkających w komunałkach i mających, na przykład, psy. Jednego, dwa, a czasem nawet trzy czworonogi. Oczywiście, znajdy. Wszyscy moi znajomi psiarze z tamtych czasów byli właśnie mieszkańcami komunałek i żadnemu z nich nigdy nie przyszłoby do głowy, że nie są to warunki odpowiednie dla psów… O własnych mieszkaniach mało kto marzył, o istnieniu własnych domów jednorodzinnych wówczas nawet nikt nie podejrzewał. Zresztą, własne domki kojarzyły nam się albo z daczą (domkiem letniskowym poza miastem), albo z wiejską chatą gdzieś bardzo daleko od Petersburga (bardzo daleko to w rozumieniu moich rodaków – ponad trzysta-czterysta kilometrów, bo mniej kilometrów, to już jest blisko).

A więc sąsiedzi z komunałek akceptowali psy, koty, papugi, wrony i inne zwierzęta, mieszkające w pokoju obok i raz po raz wędrujące po wspólnych kuchniach i korytarzach. Godnie znosili głośne imprezy za cienką tekturową ścianą, solowe wystąpienia samotnego pijaka pod swoimi drzwiami, psikusy dzieciaków i wiele innych rzeczy, przez które dziś niektórzy doznaliby załamania nerwowego.

Komunałki istnieją w Petersburgu do dziś… Znam  niejedną i czasem bywam, choć coraz więcej osób sprzedaje swoje pokoje w komunałkach i wyprowadza się do własnego M-1 gdzieś na obrzeżach miasta. Rzecz w tym, że komunałki najczęściej mieszczą się w samym centrum  Petersburga, gdzie ceny metra nieruchomości są tak wysokie, że sprzedając swoje 10 czy 15 m2 w centrum, można bez problemu kupić kawalerkę od dewelopera… W byłych komunałkach, po całkowitym remoncie lub modernizacji najczęściej powstają apartamenty pod wynajem dla turystów. Niektórzy inwestorzy proponują gościom z zagranicy jeszcze ciekawszą opcję – pobyt w komunałce bez żadnego remontu i modernizacji. Za ciężko zarobione pieniądze gość z zagranicy może poczuć się jak prawdziwy radziecki człowiek. (No dobra, nigdy się tak nie poczuje, ale przynajmniej będzie miał takie wrażenie). Zamieszka w kompletnie zrujnowanym mieszkaniu, bez ciepłej wody, z wątpliwie działającą kanalizacją, z widokiem na ciemne podwórko-studnię i obowiązkowo – cuchnącą klatką schodową. Czymże jest jednak komunałka bez obowiązkowego “cichego alkoholika” i “staruszki, co nie lubi rewolucji”? Atrapą!!

Ale mniejsza o to. Ja w swoim petersburskim dzieciństwie zdążyłam pomieszkać w dwóch komunałkach. Jedna z nich mieściła się na ostatnim, piątym piętrze kamienicy przy ul. Feliksa Dzierżyńskiego (obecnie – Grochowej). To właśnie ostatnie, piąte piętro – mimo że w kamienicy bez windy – stało się dla nas też losem, wygranym na loterii. Dlaczegóż to?

A więc – gdy pewnego dnia mój starszy, wówczas pewnie dziesięcioletni braciszek siedział przy biurku i odrabiał lekcje, na głowę mu spadł sufit… Stało się… Nigdy nie remontowany, kilkusetletni dach naszej kamienicy w końcu się zawalił i część konstrukcji dachowej wpadła do naszego pokoju, o mały włos nie zabijając mojego brata Miszy. Tuż po tym, jak otrzepał się z kurzu, pyłu i resztek cegły, Misza złożył swoje podręczniki i zeszyty, pożyczył od sąsiadki monetę o nominale 2 kopiejek i pobiegł kilka przecznic dalej do budki telefonicznej, by zadzwonić do mamy i opowiedzieć jej o całym zdarzeniu. Ufffff….

Dość szybko całą naszą trójkę ulokowano w innej komunałce, specjalnie przeznaczonej do takich właśnie przypadków: gdy komuś z mieszkańców okolicznych domów na głowę spadał dach lub odwrotnie – sufit zapadał się pod nogami, “przerzucano” go do tzw. “dodatkowych zasobów mieszkaniowych”. Tak więc – niczym statek rozbitków na szalejącym morzu – czekaliśmy, aż wreszcie dobijemy do brzegu… Całkiem prawdopodobne, że w naszym przypadku – samotnej matki z dwójką małych dzieci – upragnionym lądem mogło być własne mieszkanie spółdzielcze!!! Od razu po przykrym zdarzeniu z dachem nasze miejsce w kolejce do własnego mieszkania skoczyło o jakieś kilkaset pozycji!!! Jeszcze kilka niefortunnych zdarzeń, najlepiej z udziałem nieletnich, i mogliśmy myśleć o przeprowadzce!

Ciąg dalszy już wkrótce! Muszę wracać do Bena…

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Wykorzystujemy pliki cookies do prawidłowego działania strony, w celu analizy ruchu na stronie, zapewniania funkcji społecznościowych oraz korzystania z narzędzi marketingowych. Czy zgadzasz się na wykorzystywanie plików cookies? Więcej informacji w Polityce Prywatności

The cookie settings on this website are set to "allow cookies" to give you the best browsing experience possible. If you continue to use this website without changing your cookie settings or you click "Accept" below then you are consenting to this.

Close