Feministki, korpo, Da Vinci i inne wariactwa, czyli znów nie o Spartku…

A więc kontynuując przerwaną historię, którą można poczytać tutaj CO MA PIERNIK DO WIATRAKA, CZYLI DLACZEGO MUSIAŁAM TRAFIĆ NA SPARTKA?

Jesienny Poznań powitał mnie pogodą iście petersburską, czyli – szary, przygnębiający deszcz z nisko zwisających nad miastem, ciężkich betonowych chmur.  Tak też wyglądały moje pierwsze dni w tym, jak się dopiero później okazało, całkiem przyjaznym mieście. Gdy pod wieczór wreszcie dotoczyłam się do swojego akademika, mieszczącego się prawie na obrzeżach Poznania i zmęczona usiadłam na tapczanie, zobaczyłam, jak spod łóżka pewnym krokiem wymaszerował dorodny karaluch. Byłam załamana. Gotowa byłam znieść wszystko – plagę myszy, szczurów, pająków czy nawet węży, ale karaluchy? Poddałam się bez walki. Jak się później okazało, udając się do wspólnej kuchni, która mieściła się na naszym piętrze, warto było zaopatrzyć się w miotłę, by tuż po włączeniu światła uderzyć nią w podłogę kilka razy, co umożliwiało bezkolizyjne dojście do kuchenek… Uderzenia w podłogę rozpędzały insekty i dawało możliwość, że tak powiem, suchą stopą zrobić te kilka kroków. Horror? Niby tak, ale jak się wkrótce przekonałam, do wszystkiego można się przyzwyczaić. A więc i do karaluchów też. Mało sympatyczny na pierwszy rzut oka dom studencki i hotel robotniczy w jednym, wkrótce stał się bliski mojemu sercu, i to z wielu powodów. Po pierwsze, w odległości mniej więcej dwóch kilometrów, w pobliżu jeziora Malta mieściło się piękne poznańskie Nowe Zoo – ogromne przestrzenie prawie wolno żyjących zwierząt. Od razu wykupiłam karnet miesięczny i nawet kilka razy w tygodniu wybierałam się tam na rolkach, pędząc pustymi alejkami pomiędzy stadami pasących się żubrów, zebr i antylop. Moimi ulubienicami były, rzecz jasna, wydry – Lutra Lutra. Mogłam je obserwować godzinami, jak bawiły się, pluskając się w wodzie, pływały na plecach, trzymając w łapach większą czy mniejszą rybę, wyskakiwały z wody, by zerknąć, kto tam zwisa nad ich wolierą i wyciąga do nich swoje niezdarne ręce. Wszystkie wolne popołudnia, już o weekendach nie wspominając spędzałam podziwiając atrakcje poznańskiego ZOO, podczas gdy moi koledzy i koleżanki ze studiów polonistycznych przesiadywali w czytelniach, zgłębiając polską literaturę średniowiecza… Oczywiście, też musiałam „przerabiać” ogromną ilość lektur, miałam jednak też swoją odskocznię, i to powodowało, że niewątpliwie byłam odmieńcem. O tym, że przy okazji obcokrajowcem, jedynym wówczas na studiach polonistycznych w Poznaniu, już nawet nie wspominam. Drugą rzeczą, jaka sprawiła, że akademik na Nieszawskiej wkrótce stał się dla mnie prawdziwym drugim domem, było to, że nasze odludzie przyciągało naprawdę niezwykłe osobowości. Jeśli ktoś nie czuł klimatu Nieszawskiej, czym prędzej składał podanie do Rektoratu o zmianę akademika – by być bliżej centrum, uczelni czy czegoś tam jeszcze. Jeśli zaś człowiek odnajdywał się w tym dziwnym miejscu, zostawał tu zazwyczaj przez cały czas studiów, czyli przez pięć, a nieraz i więcej lat. Zależy, jak komu szło. W ten sposób mieszkańcy Nieszawskiej stanowili grupę naprawdę niebanalnych osobowości. Takich jak ja polonistów nie było prawie wcale – zazwyczaj uciekali w popłochu po bliższym poznaniu warunków u nas panujących. Zostali za to – pamiętam ich do dziś – Biseptol – chłopak studiujący jakiś nieokreślony kierunek, wiecznie poszukujący, niespokojny duch, który raz na jakiś czas wyrzucał przez okno swojego pokoju kolejny telewizor. Wielokrotnie podejmowaliśmy z nim negocjacje, dotyczące tego zachowania – gest protestu, sprzeciw wobec rzeczywistości, przedstawianej przez media, powrót do natury – pal licho, co nim powodowało! Próbowaliśmy go przekonać, by niepotrzebny sprzęt oddawał nam w użytkowanie. Wszak salka telewizyjna – jedna na cały dziesięciopiętrowy akademik wieczorami pękała w szwach, a większość czasu, zamiast oglądać coś konkretnego, sprzeczaliśmy się o wybór kanału! Jedni chcieli Beverly Hills, inni – wiadomości, a jeszcze ktoś – mecz piłki nożnej. Przy jednym telewizorze i kilkudziesięciu chętnych do obejrzenia czegoś konkretnego rzadko udawało nam się dojść do porozumienia. W tym samym czasie Biseptol rozrzucał telewizory na prawo i na lewo… No cóż, za to – mimo iż nie był moim przyjacielem ani nawet bliskim znajomym – pamiętam go do dziś. Jak również Sajgona – olbrzyma o długich indiańskich włosach i tak samo egzotycznej urodzie. Dziwaka. Studiującego, rzecz jasna, bliżej nieokreślony kierunek. Poszukującego. Tak… To miejsce przyciągało osobowości w typie „wiecznego studenta”. Jakim cudem udawało mi się bez problemu zdawać kolejne egzaminy i z powodzeniem przechodzić na kolejny rok studiów? Ot, zagadka…

Z czasem zaczęłam też coś dorabiać – a to korepetycje z rosyjskiego, a to jakieś tłumaczenie. Następnie – pomoc w pisaniu rozmaitych prac , rzecz jasna, z przedmiotów humanistycznych. Po ukończeniu studiów, kiedy skończyły się moje beztroskie lata wraz z otrzymaniem ostatniego stypendium, musiałam poważnie się zastanowić. Co dalej? Rozpoczęłam studia doktoranckie, ale przydałoby się też jakoś zarabiać na życie. Opłacać wynajęty pod Poznaniem pokoik, coś jeść, za coś wyjeżdżać dwa razy do roku do Petersburga. Czy mogłam pracować jako polonistka? Uczyć polskie dzieci języka polskiego? Niestety, w tej roli kompletnie się nie widziałam… Zresztą, do tego zdecydowanie trzeba mieć w sobie pasję. Inaczej nie wyobrażam sobie pracy nauczyciela, którego najważniejszą rolą, według mnie, jest wciągnięcie dzieciaków w swój świat – czy to matematyki czy historii czy też biologii – jakikolwiek. Nie codzienna dłubanina i „przerabianie” materiału, tylko – przygoda, radość odkryć i nauka samodzielnego myślenia, zgłębiania, poszukiwania odpowiedzi. Jeśli zaś samemu średnio „leży” ten temat, to dzielenie się tym „obowiązkiem” z dziećmi chyba mija się z celem. A zatem – kariera polonistki nie była mi pisana. Zresztą, nawet na studiach zarówno Rozmowa Mistrza Polikarpa ze Śmiercią, jak i Rozmowy Miłosza z Fiutem – średnio mnie poruszały… (Ostatnia pozycja nie jest wyrazem mojej wyjątkowej pomysłowości, tylko tytuł, który studenci polonistyki z chęcią przytaczali przy byle okazji… Trudno się dziwić. Większość lektur polonistycznych nie daje wiele powodów do uśmiechu. Zaś Rozmowy z Czesławem Miłoszem Aleksandra Fiuta już samym swym tytułem zachęcały do cytowania. Zwłaszcza na egzaminach ustnych).

Lektury lekturami, pasja pasją, a ja się zdecydowanie minęłam z powołaniem. I trzeba było w odpowiednim czasie wykonać zdecydowany zwrot w kierunku przedmiotów biologicznych, weterynaryjnych czy najzwyczajniej w świecie podjąć jakąkolwiek pracę związaną ze zwierzętami. W przerwach pomiędzy wykładami, pamiętam, dzieliłam się swoimi wątpliwościami z kolegą Radkiem. On był prawdziwym polonistą z powołania i w jego oczach widziałam błysk po świeżo przeczytanej lekturze. Ja zaś mówiłam, że chcę iść pracować do ZOO. I pamiętam, jak mówił mi – idź, nie marnuj czasu, rób to, co lubisz. Był, co prawda, jeden powód, dla którego nie mogłam podjąć żadnej pracy w sposób legalny. Wiza. Miałam, owszem, ale bez prawa podjęcia zatrudnienia. A zatem bez pozwolenia na pracę nie mogłam marzyć o zatrudnieniu się gdziekolwiek oficjalnie.

Uczyłam więc rosyjskiego w weekendy i wieczorami. Tłumaczyłam. A wkrótce znalazłam, powiedzmy, półoficjalne zatrudnienie w kawiarence internetowej, gdzie moim obowiązkiem było, między innymi, pisanie artykułów do gazetki, wydawanej przez właściciela owej kawiarenki. To już było coś dla mnie. Internet dopiero wkraczał w nasze życie, więc wiedząc w przybliżeniu, co to jest www, spełniałam oczekiwania pracodawcy. A chcąc i potrafiąc pisać właściwie na dowolny zadany temat, stałam się wręcz nieocenionym pracownikiem. Z przyjemnością przychodziłam do pracy. Wkrótce jednak kawiarenkę zamknięto. Jako że otaczały mnie w Poznaniu naprawdę niezwykle przyjazne i życzliwe mi osoby, kolejne miejsca zatrudnienia pojawiały się jakoś znienacka – a to pomoc biurowa w kancelarii komorniczej, a to wyprowadzanie psów znajomych… Jakiś tekst do napisania, artykuł, jakieś tłumaczenie. Od czasu do czasu sprzątanie. I jakoś się żyło. Udawało mi się znaleźć czas na wszystko – i na przyjaciół, i na pracę zarobkową, i na naukową, bo rozprawę doktorską trzeba było jednak napisać. Miotałam się jednak przez dobrych kilka lat, poszukując właściwego tematu. Zaczęłam od literatury feministycznej w krajach postkomuny. Do dziś mam dość pokaźnych rozmiarów księgozbiór dzieł ukraińskich, rosyjskich i białoruskich feministek. Wkrótce się okazało, że temat przeze mnie wybrany jest tak ogromny, że życia mi nie starczy, by opisać wszystkie interesujące obszary tego zagadnienia. Stopniowo zawężałam pole swoich poszukiwań. Stanęło na rosyjskich feministkach, ale i tu po roku studiowania tematu byłam w tzw. „polu”. Okazało się bowiem, że ograniczając się nawet do trzech najważniejszych rosyjskich pisarek, wciąż będę popadała w uogólnienia. Gdy czas na napisanie pracy doktorskiej dobiegał końca, skupiłam się na jednej z nich – Tatianie Tołstoj, zresztą dość dalekiej od feminizmu. Za to genialnej pisarce. I z tym tematem pod pachą przewędrowałam do Warszawy, gdzie mój przyszły małżonek znalazł swoją wymarzoną pracę. Nie pozostało mi nic innego, jak spakować swoje książki i przeprowadzić się do stolicy.

I tu się dopiero zaczęło… Jako że po ślubie mogłam już pracować legalnie, a stołeczny rynek pracy, zdawałoby się, daje nieograniczone możliwości, rozpoczęłam swoje poszukiwania. Dość szybko zatrudniłam się w szkole języków obcych. Rzecz jasna, uczyłam rosyjskiego. Lubiłam swoją pracę, jednak rozkład godzin w ciągu dnia sprawiał, że większość czasu spędzałam w autobusach, krążąc pomiędzy centrum miasta a Tarchominem. Zajęcia bowiem miałam na rano, i to zazwyczaj godzinę-dwie, a potem dopiero wieczorem, po 17-ej. I godzinę w jedną stronę autobusem. Mniej więcej po roku stwierdziłam, że czas poszukać czegoś innego. Zresztą, z wypłacalnością szkoły językowej też nie było najlepiej. Wkrótce więc porzuciłam swoje miejsce pracy, zresztą, jak większość lektorów, pracujących razem ze mną w tym arcyciekawym miejscu.

Po paru miesiącach poszukiwań udało mi się znaleźć pracę w korporacji, zajmującej się szeroko pojętą obsługą IT. Szczerze powiem, wbrew temu, co zazwyczaj mówi się o tego typu firmach, było to wspaniałe miejsce i cudowny pracodawca. Naprawdę złego słowa nie powiem. Zatrudniono mnie na stanowisku asystentki-tłumacza w dziale współpracy z zagranicą, więc pomiędzy przygotowaniami wyjazdów szefa i tłumaczeniem rozmaitej dokumentacji miałam czas na przemiłe pogawędki z moimi koleżankami. Spotykałyśmy się w tzw. „palmiarni” – miejscu w firmie, gdzie można było napić się kawy, usiąść wśród zieleni i miło spędzić czas. Być może jestem naiwna, ale wydaje mi się, że wszyscy w tej firmie naprawdę się lubili. Z pewnością była jakaś konkurencja wewnętrzna, ale nas, asystentek szefów różnego szczebla, zupełnie to nie interesowało. Lubiłyśmy się pośmiać, dobrze zjeść i czasami wyjść gdzieś razem po pracy. Nie czułam, by komuś z naszych szefów przeszkadzało, że pracujemy w nader wesołej atmosferze, wręcz, zdaje się, lubili ten nasz brak nadęcia i czasem niemalże dziecinadę. Cudownie wspominam ten rok pracy w korpo. Tak, zdarzają się takie firmy. Jak jest tam teraz – nie wiem, minęło bowiem dwanaście lat…

Dlaczego więc odeszłam? No więc…. hm…. jakby to powiedzieć, zaczęło mnie nosić. No nuda! Miło, wesoło, sympatycznie i stabilnie, ale nie dla mnie. Brakowało mi chyba adrenaliny. Odpowiedzialności. Poczucia mocy sprawczej. Możliwości podejmowania własnych decyzji. I ponoszenia ich konsekwencji… Ale o tym wtedy nie myślałam…

I cóż mi zaczęło chodzić po głowie? Mojej niemądrej głowie? Otóż, własna knajpa. W Warszawie. Początkowo marzyłam o kawiarni artystycznej – coś w stylu krakowsko-lwowskim. Chciałam, by to było miejsce z klimatem, ściągające pięknoduchów i odmieńców, dusze poetyckie i zbłąkanych malarzy. Snułam piękne wizje naszej kawiarnianej przyszłości, planując wieczorki literackie, zabawy z podszyciem intelektualnym i długie nocne rozmowy z artystami… Czy gdzieś już wspominałam o tym, że moje marzenia najczęściej obracają się przeciwko mnie? To nie będę się powtarzać. A więc zamiast kawiarni literackiej po pół roku poszukiwań i remontu, otworzyliśmy z Mateuszem niewielki bar z kuchnią włoską o nazwie „Da Vinci”.

IMG_2673

Lokal był naprawdę maleńki – salka na 4 stoliki, nieduże zaplecze i otwarta kuchnia. Rzecz jasna, pomysł otwartej kuchni wynikał wyłącznie z niemożliwości innego rozmieszczenia wszystkich niezbędnych pomieszczeń. I miało to swoje plusy i minusy. Do plusów można by zaliczyć to, że podczas przyrządzania potraw mogłam miło gawędzić z naszymi gośćmi, do minusów – fakt, że gdy wszystko leciało mi z rąk i nie nadążałam z gotowaniem, też musiałam miło gawędzić z naszymi gośćmi. Ale zanim doszło do otwarcia naszego baru, musieliśmy przerobić obskurny sklep z używanymi ciuchami na miłe dla oka pomieszczenie w stylu włoskim i całym zapleczem gastronomicznym. Muszę przyznać, że ten czas wspominam różnie. Z jednej strony, miło było widzieć, jak koszmarne wnętrza powoli zaczynają jako tako wyglądać, z drugiej – byliśmy wykończeni. Mateusz większość rzeczy zrobił sam. Meble, barek, ściany działowe na zapleczu. Nie umiał wtedy jeszcze kłaść płytek, więc do tego, jak również do instalacji wentylacji, zatrudniliśmy fachowców. Odtąd staramy się wszystko robić sami, a Mateusz nauczył się kłaść płytki, instalować sanitariaty, wentylację i wszystko, czego dusza zapragnie. Najśmieszniejszy był proces odbioru naszego lokalu przez Sanepid. Ponieważ nie chcieliśmy mieć w przyszłości żadnych problemów z urzędnikami, wszystko odbyło się zgodnie z procedurą. Przed rozpoczęciem dostosowania lokalu do potrzeb gastronomii zleciliśmy architektowi opracowanie stosownego planu – zarówno pomieszczeń, jak i wszystkich ciągów wentylacyjnych. Ileż to arcyważnych czynników trzeba było wziąć pod uwagę – niekrzyżowanie się dróg naczyń czystych i brudnych, osobne pomieszczenie do krojenia warzyw, osobne – do mięs, pomieszczenie socjalne ze specjalną szafą na ubrania pracowników, zgodnie z zasadami BHP, dodatkowy zlew o odpowiednich wymiarach, umiejscowiony tuż przy podłodze – do mycia mopów! Istne szaleństwo. I wszystko to, o czym piszę, udało nam się zmieścić w naszym około 30-metrowym lokalu. Nadszedł czas odbioru przez Sanepid. Jeśli ktoś spodziewałby się, że tego dnia o umówionej godzinie do lokalu przyjeżdża pani z Sanepidu, to jest w błędzie! Tego dnia o umówionej godzinie trzeba stawić się pod placówką Sanepidu własnym samochodem i przywieźć panią do swojego lokalu, gdzie napoić ją herbatą i poczęstować ciastem, przedstawić całą dokumentację, pokazać każdy zakamarek, zmierzyć razem z nią odstępy pomiędzy kafelkami, ocenić kolor fug i szerokość przejścia między stolikami itd. Po czym – zawieźć panią z Sanepidu z powrotem do Sanepidu. Rzecz jasna, na dokumencie świadczącym o odbiorze lokalu przez wyżej wymienioną instytucję, widniał podpis pani z Sanepidu. Mogliśmy zaczynać naszą działalność gastronomiczną. Jak się domyślacie, zanim wydaliśmy gościom pierwszy posiłek, byliśmy już po uszy zadłużeni. Na uroczyste otwarcie placówki zaprosiliśmy wielu z naszych znajomych, mojego byłego szefa z korpo wraz z małżonką, moje koleżanki z byłego miejsca pracy, kolegów z pracy Mateusza. Było wesoło i optymistycznie.  W międzyczasie wpadali do nas pracownicy konkurencji – tuż obok mieściła się też pizza, chińczyk i kebab. Ale – o dziwo – wszyscy byli mili i życzyli nam powodzenia. Oj, tego właśnie było nam trzeba.

Dość szybko po otwarciu okazało się, że mamy dość spore grono stałych klientów, całkiem smaczną kuchnię i miłą atmosferę. Mieszkańcy okolicznych bloków przychodzili coś zjeść, pogadać, a czasem nawet nam pomóc. Pamiętam, gdy podczas wichury odpadł nam szyld, natychmiast przyleciało kilku panów – jeden pracował w pizzerii, drugi był naszym stałym klientem, i z wielkim poświęceniem, w tejże wichurze z powrotem mi ten szyld zamocowali. Gdy któregoś dnia opadałam z sił, byłam bowiem kucharzem, zaopatrzeniowcem i kelnerką w jednym, nasz sąsiad – prowadzący placówkę bankową w pawilonie obok, przyszedł i stanął przy garach, pomagając mi smażyć placki ziemniaczane. Pamiętam, że ogromnie mnie tym zaskoczył. Ja właśnie stałam za barem z zabandażowaną ręką, bo skaleczyłam się przy otwieraniu puszki. Właśnie pojawili się goście, wśród nich nasz bankowiec, a ja czułam, że nie dam rady. Krew udało się zatamować, ale wciąż nie byłam w stu procentach sprawna. Gdy kolega zobaczył moją minę, w mig pojął, że potrzebuję pomocy i wysłuchawszy zamówienie reszty gości, zapytał „Masz drugi fartuch?”. Na co ja – że mam. – „No to dawaj”. Założył i stanął po drugiej stronie baru, gotowy do pomocy. Mówiłam, co ma robić po kolei, a on szykował kolejne dania. Nie były zbyt skomplikowane, acz podobno smaczne. Kochałam to miejsce za takie właśnie chwile. Za to, że nigdy, ani razu nie musiałam nikogo o nic prosić. Ludzie z sąsiedztwa zawsze pojawiali się sami, w najbardziej odpowiednim momencie, i sami oferowali pomoc, jeśli widzieli taką potrzebę. Warszawska Wola… Nie wiem, czy to magia miejsca, czy jakiś kodeks wzajemnej pomocy drobnych sklepikarzy, ale to było piękne. Niestety, mimo że kuchnia była nie najgorsza, wkrótce się okazało, że przy naszych niewielkich cenach nie jesteśmy w stanie dłużej wytrzymać. Na wielką kuchnię nie było miejsca, na alkohol nie mieliśmy zgody, więc bar Da Vinci funkcjonował praktycznie wyłącznie w porze obiadowej, przez resztę czasu sala świeciła pustkami. Ot, sąsiad przyszedł na kawę i pogaduchy. I tyle. Ech, gdyby w tamtych czasach już kręcono „Kuchenne rewolucje”, wiedziałabym, że biznes gastronomiczny jest znacznie bardziej skomplikowany, niż wydaje się na pierwszy rzut oka. Że same dobre chęci nie wystarczą. Że… A co tam będę gadać – wszyscy oglądali „Kuchenne rewolucje”, to wiedzą… My musieliśmy nauczyć się na własnych błędach. Jednak nie żałuję. To było cenne doświadczenie, które nauczyło mnie wiary w zwykłych ludzi z sąsiedztwa, wiary we własne umiejętności kulinarne, o które nigdy wcześniej ani ja sama, ani nikt, łącznie z moim własnym mężem, mnie nie podejrzewał, a także umiejętności podejmowania trudnych, lecz czasem koniecznych decyzji. Da-Vinci bar musieliśmy wkrótce zamknąć… A ja znów zaczęłam rozglądać się za pracą. Tym razem – za czymś pomiędzy stabilnością korpo i szaleństwem własnej gastronomii.

Jako że i tym razem za bardzo się rozpisałam, a historia wciąż nie jest dopowiedziana, muszę znów zaprosić Was, moi Drodzy Czytelnicy, do kolejnego odcinka, który powstanie niebawem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Wykorzystujemy pliki cookies do prawidłowego działania strony, w celu analizy ruchu na stronie, zapewniania funkcji społecznościowych oraz korzystania z narzędzi marketingowych. Czy zgadzasz się na wykorzystywanie plików cookies? Więcej informacji w Polityce Prywatności

The cookie settings on this website are set to "allow cookies" to give you the best browsing experience possible. If you continue to use this website without changing your cookie settings or you click "Accept" below then you are consenting to this.

Close