CO MA PIERNIK DO WIATRAKA, CZYLI DLACZEGO MUSIAŁAM TRAFIĆ NA SPARTKA?

Temat tego wpisu narodził się w mojej głowie dziś rano, kiedy przeczytałam na „jednym z portali społecznościowych” opinię Czytelnika – Pana Adama – o Spartkowych opowieściach… Opinię bardzo nam przychylną, co zawsze autora cieszy, i jednocześnie stawiającą pytanie: co nam daje los, gdy podsuwa nie takiego konia, jakiego chcemy, a takiego jakiego potrzebujemy. Myśl tę, usłyszaną niegdyś od naszej trenerki Kasi Ściborowskiej, przemyciłam gdzieś w moich Spartkowych opowieściach i, jak widać, utkwiła ona głęboko w sercu Czytelników, bowiem niejedna osoba wspominała mi już o niej w rozmowach czy dyskusjach o książce. Opowiem więc o tym, co mi dał los, stawiając na mojej drodze właśnie Spartana. Sądzę bowiem, że ktoś, kto rozdaje karty – nazwijmy to w ten sposób – długo przebierał w możliwościach podsunięcia mi tego czy innego rumaka. Jeśli brać pod uwagę ilość ofert sprzedaży koni, jakie przeglądałam na przestrzeni kilku lat, odkąd pomysł o zakupie konia zaczął chodzić mi po głowie, to były ich tysiące. I z pewnością większość z nich dałaby mi ogrom satysfakcji z wspólnej pracy, pomogłaby zgłębić tajniki sztuki jeździeckiej, być może – nauczyć się znacznie więcej pod względem technicznym, niż umiem w tej chwili. Nie dałaby mi jednak tego najważniejszego, co przyszykował dla mnie los w postaci mojego uroczego hucuła. Ale po kolei. By wyjaśnić, jak bardzo rozsądnie i zarazem sprytnie ktoś pokierował naszymi losami, muszę sięgnąć lat głębokiego dzieciństwa. Rzecz jasna, mojego, bo lat dzieciństwa Spartana niegdyś sięgnęłam i okazało się, że nie było ono „sielskie anielskie”. Moje pewnie też nie, za to było ciekawe.

Odkąd skończyłam lat bodajże dwanaście, może trzynaście, zaczęłam marzyć o możliwości podjęcia pracy zarobkowej. Jak już pisałam w książce, radziecka szkoła podstawowa stwarzała takie możliwości, wysyłając nas raz w tygodniu na praktyki zawodowe, podczas których mogliśmy zgłębić tajniki zawodu cukiernika, księgarza, krawcowej, maszynistki – czego dusza zapragnie. Przyuczenie do zawodu przewidziano jednak od ósmej klasy, musiałam więc jeszcze ze dwa lata poczekać. A czekanie nie było moją mocną stroną. I mimo że kodeks pracy zabraniał zatrudnienia dzieci poniżej czternastego roku życia, pamiętam, jak ubłagałyśmy dyrektorkę dużego sklepu spożywczego, noszącego dumną nazwę „generalski” i mieszczącego się na roku Newskiego i Małej Morskiej, by przyjęła nas wraz z koleżanką do pracy, na pół etatu. Czyli każdej po pół. Oczywiście, naszym głównym zadaniem była „konserwacja powierzchni płaskich”. Sklep był, jak na tamte czasy, duży – jakieś 400-500 metrów kwadratowych pięknych podłóg z szaro-białego marmuru. To było nasze pole działania. Codziennie wieczorem, tuż po zamknięciu sklepu dla kupujących, udawałyśmy się do Generalskiego i dwie-trzy godziny ślizgałyśmy się na mokrych szmatach po pięknych marmurowych posadzkach. Gdy, jak nam się wydawało, podłogi lśniły czystością, zmęczone i zadowolone wychodziłyśmy na puste szerokie ulice miasta i szłyśmy na spacer, snując plany na przyszłość. Najczęściej – najbliższą, czyli na „tuż po wypłacie”…

Nasza przygoda z marmurową posadzką skończyła się wraz z nadejściem wakacji i naszym wyjazdem na działki letniskowe. Następną moją aktywnością zawodową była produkcja kombinezonów dziecięcych w ramach szkolnych praktyk zawodowych. Po drodze opanowałam tajniki pracy maszynistki, ucząc się „ślepego” stukania w klawiaturę prehistorycznej maszyny do pisania. Tej umiejętności zawdzięczam moją krótką, acz błyskotliwą karierę w Przedsiębiorstwie zbrojeniowym, a mianowicie – w dziale technicznym, gdzie radzieccy inżynierowie opracowywali, między innymi, czarne skrzynki do samolotów. Moim zadaniem było przeniesienie na papier całego opisu technicznego powstających urządzeń i wykonanie tego bez pomyłek, błędów ortograficznych czy literówek. Ciężar odpowiedzialności sprawił, że nauczyłam się pisać szybko, a jeszcze szybciej potrafiłam za pomocą korektora naprawiać ewentualne błędy w maszynopisie. Radziecki przemysł zbrojeniowy na początku lat dziewięćdziesiątych chylił się jednak ku upadkowi i wkrótce dział techniczny, wraz z całym zakładem, został zamknięty, a ja rozpoczęłam karierę w branży księgarskiej. Były to czasy pierwszych, dopiero raczkujących drobnych przedsiębiorców, i w takiej właśnie początkującej jednoosobowej firmie-księgarni znalazłam swoje kolejne zatrudnienie. Mini-księgarenka obwoźna specjalizowała się w literaturze ekonomicznej, co – jak na tamte czasy – było przedsięwzięciem iście pionierskim. Moje zadanie w firmie polegało na tym, by rano udać się do siedziby, czyli do mieszkania przedsiębiorcy, odebrać składany stoliczek i krzesełko, książki do sprzedaży i udać się do punktu sprzedaży, czyli przed jeden z pierwszych w moim mieście banków prywatnych. Po kilku tygodniach stoiskowaniu przed wejściem do banku, w deszczu i na wietrze, dyrektorowie banku zaprosili mnie do środka – wszak literatura, jaką im codziennie dowoziłam, była jak najbardziej związana z ich profilem działalności. Ponieważ sprawy finansowe, Vatowskie i inne interesowały mnie w stopniu zerowym, właśnie wtedy, siedząc za ladą księgarską na rozkładanym krzesełku, uczyłam się języka polskiego. Do dyspozycji miałam podręczniki z historii sztuki, więc słownictwo z tego zakresu dość szybko miałam opanowane. Po kilku miesiącach pracy w banku (o, tak to nazwijmy!) miałam dość targania ciężkich siat z książkami codziennie rano, więc pomyślałam o zmianie branży. Wówczas raczkująca firma Aquafor, której filtry do wody kilkanaście lat później znalazły się także na polskich półkach sklepowych, poszukiwała osoby do reklamowania ich nowatorskich filtrów w petersburskich aptekach. Rzecz jasna, niedługo się zastanawiałam nad przyjęciem posady pierwszego w firmie specjalisty do spraw marketingu. W tak zwanym realu do moich głównych obowiązków należał bezpośredni kontakt z klientem – w tym przypadku z klientem apteki homeopatycznej, w której urządziłam sobie mini stanowisko reklamowe. Zachęcałam klientów apteki do skosztowania pyszniutkiej chłodziutkiej wody, świeżo przefiltrowanej za pomocą naszych cudownych filtrów. W ramach pokazów niezwykłych właściwości filtrów Aquafor do środka wlewałam jakąś przedziwną niebieską ciecz, która po przefiltrowaniu zamieniała się w ciecz przezroczystą, i takim oto trunkiem o nieznanych mi bliżej właściwościach częstowałam spragnionych klientów apteki homeopatycznej. Jako że nie byłam orłem z chemii, to na bardziej szczegółowe pytania osób zainteresowanych odpowiadałam wymijająco. Nie wiem, czy regularne spożywanie mojej wody przysporzyło większej ilości klientów apteki homeopatycznej, z pewnością jednak filtry Aquafor zaczęły się jako tako sprzedawać. W aptece niewiele miałam czasu na lekturę polskich podręczników, co nie przeszkodziło mi jednak zdać egzaminy wstępne na polską uczelnię wyższą i pod koniec września 1994 roku wyruszyć na zachód, na studia. O tym, jak wyglądała moja przeprowadzka do Polski i pierwsze dni nastolatków w obcym kraju, pisałam już wcześniej w https://spartanskie-wychowanie.pl/pierwszy-flash-mob-czyli-forrest-gump-a-la-russe/

Przez pierwszy rok w Lublinie nauka, ale także rozrywki kulturalne, podróże i imprezowanie pochłonęły mną całkowicie. Jednakże po powrocie na wakacje do Petersburga, znów nie mogłam usiedzieć w miejscu. Dosłownie w drugim tygodniu pobytu w domu znalazłam pracę. Tym razem – w sklepie monopolowym nieopodal naszego domu, w samym centrum miasta, na nocnej zmianie. Pracowałam wraz z moimi koleżankami z klasy, każda miała pod opieką swoje stoisko z artykułami spożywczymi. Moim było stoisko a alkoholami i słodyczami. Nie mogłam lepiej trafić. Zwłaszcza z tym pierwszym. Koleżanki z działu mięsnego, z nabiału czy piekarni nudziły się przez całą noc jak mopsy, i dopiero nad ranem jakieś zbłąkane duszyczki zaglądały do nich, by kupić bułkę czy kefir, by ukoić głód po całonocnym zwiedzaniu Petersburga. Ja zaś przez całą noc nie zmrużyłam oka. Lato – to czas, kiedy Petersburg jest opanowany przez turystów, a lokalizacja sklepu nieopodal Newskiego, Pałacu Zimowego i Newy sprawiała, że klienci walili do nas drzwiami i oknami. Dużo też było turystów z Polski. Jakież było ich zaskoczenie, gdy dziewczyna zza lady bez problemy porozumiewała się w ich języku ojczystym, a z kolejną osobą w kolejce dość poprawnie rozmawiała po angielsku. Lubiłam ich zaskakiwać, mówiąc, że w naszych sklepach spożywczych to norma. O tym, czy tak jest naprawdę, myślę, że mieli okazję się przekonać podczas kolejnych zakupów. Ale cóż to miało za znaczenie. Dobrze się bawiłam. A zatem od ósmej wieczór, kiedy zaczynałam swoją zmianę i aż do drugiej-trzeciej nad ranem prowadziłam miłe konwersacje za ladą, sprzedając przy okazji alkohol i bombonierki, a później, gdy fala turystów zabierała ze sobą ostatnich nocnych przybyszy, do sklepu ściągali inni kupujący. Chociaż właściwie ciężko ich nazwać kupującymi – przynosili bowiem różnego rodzaju rzeczy na wymianę. Najczęściej panowie przynosili kwiaty, rzecz jasna, kradzione spod pomnika Piotra Wielkiego, gdzie nowożeńcy przez cały dzień robili sobie zdjęcia ślubne i zostawiali piękne bukiety. Pod osłoną nocy panowie, którzy nie mieli pieniędzy na alkohol, za to potrafili poczekać, aż zwiedzający, a zarazem i policja, znikali, skradali się pod pomniki i zabierali co ładniejsze wiązanki kwiatów. Obładowani niczym sami nowożeńcy w urzędzie stanu cywilnego, choć ubrani nie tak schludnie i czysto, przychodzili do naszego sklepu i, rzecz jasna, prosto do mojego stoiska. Wręczając mi bukiet pięknych kwiatów, najczęściej zagajali przemiłą rozmowę. Z niektórymi godzinami rozmawialiśmy o poezji, a jeden z moich nocnych gości uwielbiał recytować wiersze – Jesienina (i to by nawet było bardzo na miejscu), ale też Achmatową, Cwietajewą, Pasternaka… Niekiedy wręcz zawstydzali mnie swoją znajomością rosyjskiej literatury Srebrnego Wieku. Słuchałam z zapartym tchem, bo cóż to były za interpretacje! Na koniec naszego spotkania wręczałam na ręce niedoszłych literatów to, po co zazwyczaj do nas przychodzili i szczęśliwi żegnali się do następnego poranka. Mam wrażenie, że lubili przyjść nawet  po to, by po prostu pogadać, choć, wiadomo, małpka w kieszeni znacznie poprawiała humor moim nowym znajomym. Wakacje minęły błyskawicznie i wkrótce, pod koniec września znów jechałam do Polski. Na studia. Zaczynałam swój pierwszy rok studiów polonistycznych w Poznaniu.

Pewnie się już pogubiliście – co mają moje wspomnienia z lat zamierzchłych do Spartka? Mam jednak nadzieję, że pod koniec tej przydługiej opowieści sprawa się nieco rozjaśni. A żeby Was, moi Drodzy, nie zanudzać, na na część dalszą historii zapraszam tutaj Feministki, korpo, Da Vinci i inne wariactwa, czyli znów nie o Spartku…

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Wykorzystujemy pliki cookies do prawidłowego działania strony, w celu analizy ruchu na stronie, zapewniania funkcji społecznościowych oraz korzystania z narzędzi marketingowych. Czy zgadzasz się na wykorzystywanie plików cookies? Więcej informacji w Polityce Prywatności

The cookie settings on this website are set to "allow cookies" to give you the best browsing experience possible. If you continue to use this website without changing your cookie settings or you click "Accept" below then you are consenting to this.

Close